Strona główna » Bliżej doświadczeń » Kara dla dziecka – czy warto stosować?
Kiedy rozmawiam z innymi rodzicami na temat miejsca kar w wychowaniu, pojawia się wiele myśli i emocji. Pojawiają się pytania: czy stosować kary? Czy trzeba? Do głosu dochodzą utrwalone w przekazach rodzinnych przekonania, dotychczasowe sposoby postępowania, odzywają się wspomnienia z dzieciństwa i z okresu lat dorastania. Jedni rodzice chcą kontynuować to, co obserwowali we własnych rodzinach pochodzenia, inni szukają jakiejś zmiany. Czasem pojawia się opór, niechęć do poprzyglądania się temu, co tak naprawdę działa, co zupełnie nie w naszym rodzicielstwie. Bywa różnie. Sama też jestem wychowana w systemie kar i nagród. W takim też z resztą pracowałam i „doskonale” rozumiem w czym rzecz. Poza tym, chyba większość z nas funkcjonuje w ogólnie rozumianym systemie, gdzie chcą nam „dawać i zabierać coś za coś”?
W okresie studiów nikt nie wspominał nam o tym, że można bez kar, że można bez nagród. Nikt też nie mówił o tym, czym są konsekwencje naturalne (bo o konsekwencjach, które dziś pojmuję jako kary, była mowa; wtedy wydawało mi się, że potocznie rozumiana konsekwencja, to nie kara). O tym, że jest coś takiego jak rodzicielstwo bliskości czy strefy regulacji, dowiedziałam się po studiach. A najwięcej nauczyło mnie moje własne doświadczenie w byciu mamą.
Przełomem w moim życiu rodzicielskim i zawodowym było przeczytanie książki Agnieszki Stein pt. „Dziecko z bliska”. Pomyślałam i poczułam, że treść tej książki jest w zgodzie ze mną. Polecam ją z całego serca każdemu, kto szuka, kto chce się więcej dowiedzieć, złapać oddech. Po prostu – każdemu, kto ma ochotę przycupnąć i podumać 😉 Książkę podarowała mi dobra dusza, którą poznałam na studiach doktoranckich. Paulina – dziękuję Ci za wpis na pierwszej stronie. To niesamowite, jak bliskie stały mi się Twoje słowa: „wrażliwość”, „uważność”… . Life-changing.
Myślę, że tak. Będąc dzieckiem, nauczyłam się przede wszystkim wykorzystywać swoją czujność do tego, żeby zrobić coś, kiedy dorosły „nie patrzy mi na ręce”. Dowiedziałam się, że można kłamać, aby uniknąć tego, co związane z karą. Strach przed jej wymierzeniem był czasem tak silny, że mnie przerastał. Dziś to lepiej rozumiem, kiedy wracam w pamięci do okresu dzieciństwa. Jako dziecko nieświadome swojej wysokiej wrażliwości, przeżywałam wszystko mocniej, ale też więcej zastanawiałam się, analizowałam i nie zawsze zgadzałam z tym, co dorosły „zarządził”.
Czułam pod skórą, że kara jest przeciwko mnie, że to z jednej strony wyraz przewagi, siły tego, który ma ją w garści. A z drugiej – jakaś słabość, dojście do ściany, brak pomysłu na inne rozwiązanie. To, co we mnie zostało, myśląc o systemie kar w ogóle, to wspomnienie strachu i brak zgody na naruszenie mojego Ja.
Nie zapomnę sceny z przedszkola, kiedy jako pięciolatka stałam na środku sali i pani nauczycielka postanowiła dać mi linijką „po łapach”. Za to, że zabrałam koleżance lalkę i nie chciałam jej oddać. Dziś ta pani mogłaby mieć spore kłopoty. Jakoś nie zniechęciło mnie to do zabierania lalek. Za to zmotywowało pewnego dnia do samotnej ucieczki z przedszkola do domu. Fajna przygoda, jednak nie polecam.
Agnieszka Stein we wspomnianej przeze mnie książce pisze: „strach właśnie do tego służy, żeby dziecko się bało i nie robiło pewnych rzeczy, które np. są dla niego niebezpieczne lub niekorzystne. Jednak takie sposoby tylko pozornie powodują pozytywne efekty wychowawcze. Ich krótkoterminowy skutek jest czasem niezwykle zachęcający, ale w dłuższej perspektywie dziecko niewiele się w ten sposób uczy. A na pewno nie uczy się wykorzystywania swojego umysłu do twórczego rozwiązywania trudnych sytuacji. Często kompetencje uzyskane pod wpływem strachu są nie do powtórzenia, kiedy dziecko jest zrelaksowane. Wywoływanie trudnych emocji u dziecka powoduje, że łatwiej uruchamiają się one także w innych sytuacjach. Dzieci uczą się w ten sposób również tego, że do osiągnięcia swoich celów można użyć każdej metody, byle tylko uzyskać skutek, zwłaszcza, kiedy ktoś jest silniejszy od nich”.
Kiedy pracowałam w różnych placówkach jako wychowawca, to widziałam jak u młodszych dzieci działa strach, a u starszych – nastolatków wchodzi w krew kombinowanie (chociaż oni dalej się bali). Większość mojej historii zawodowej, to praca z dziećmi z tzw. trudnych środowisk. Dzieciaki były zbyt dobrze zapoznane z Panem Strachem i Panią Złością. Często też się bardzo bały i doświadczały przemocy. System kar i czasem nagród, to był dla nich chleb powszedni. Wpadały do placówki i miały to samo, tylko w wersji klasy supreme.
To nie działało na dłuższą metę. A współpracownicy nie raz sami byli w trybie walki i ucieczki albo w trybie zamrożenia i przetrwania.
To pewnie zależy od człowieka, jego historii i dotychczasowych doświadczeń. Myślę, że wielu rodzicom jest trudno. Mi też zmiana nie przyszła „od tak”. Zmiana to proces. Żeby zmiana mogła się rozgościć, potrzebuje poczucia bezpieczeństwa i wymaga od nas zgody. Rodzicielstwo nie jest też wyłącznie moją decyzją, nie tylko ja oddziałuję na moje dzieci. To też mój mąż i jego historia wraz z doświadczeniami, to placówki, z którymi moje dzieci mają bądź będą miały styczność. Jest tego trochę. I niektórych to zniechęca – „nie ma sensu wprowadzać zmian, skoro tu czy tam są kary i nagrody”. Sens jest. Myślę, że nie zawsze są chęci do nauczenia się czegoś nowego, do wysiłku, żeby zobaczyć, poczytać, że są badania, jest literatura, są doświadczenia innych rodziców, że inni dorośli chcą się dzielić, wspierać się. To jest możliwe. A człowiek uczy się całe życie. Nie tylko wtedy, kiedy jest taki tyci malutki.
„Nie ma nikogo, kto byłby już tak rozwinięty, że nie będzie chciał jeszcze czegoś się nauczyć, jeszcze czegoś doświadczyć, jeszcze trochę poznać, jeśli tylko będzie czuł się wystarczająco bezpiecznie w swoim życiu i w relacjach z innymi”.
Zachęcam Was do przeczytania „Dziecka z bliska”, do łagodności wobec Waszych dzieci i wobec siebie. Poszukajcie przestrzeni do poprzyglądania się, czy zmiana w Waszych głowach i sercach jest możliwa? Czy to ten czas?